ANDRÉS IBÁÑEZ • „LŚNIJ, MORZE EDENU”


Zazwyczaj lubimy otaczać się ludźmi podobnymi do nas samych. Wymieniamy doświadczenia, na identycznych polach, dzielimy opiniami, razem spędzamy wiele chwil. Jednak do czego by doszło, gdybyśmy musieli znosić towarzystwo ludzi zupełnie odmiennych? Czy można się w ten sposób nawet zaprzyjaźnić?

To miał być zwyczajny lot, jakich odbyły się już tysiące. Z Los Angeles do Singapuru. Niestety, dochodzi do rozbicia. Na dosłownym środku Pacyfiku. Dziewięćdziesiąt pasażerów przeżywa katastrofę, wszyscy trafiają na bezludną wyspę. W rajskim otoczeniu czyha mnóstwo niebezpieczeństw, nie do końca zrozumiałych. Ta sytuacja sprawia, że grupa musi przewartościować dotychczasowe egzystencje, Normalnie trudno byłoby zebrać w jednym miejscu tak bardzo różnych istnień. Między innymi chirurga, aktorkę, oszusta, milionera. A całość oglądamy oczami mężczyzny o nazwisku Juan Barbarín — kompozytora, miłośnika romantycznej muzyki i kobiet. Jak dojść do porozumienia? I czy na wyspie rzeczywiście nikt nie mieszka?


Pewien czas temu wspominałam o elementach charakterystycznych dla literatury szwedzkiej. Równie wyjątkowa jest hiszpańska, która podbiła me serce ledwo przed rokiem. Od tamtej pory staram się odkrywać interesujących pisarzy pochodzących z tego kraju, porównywać ich warsztaty, poznawać nowe historie. Tym sposobem trafiłam na Andrésa Ibáñeza. Przyznam, że sam opis książki średnio mnie zaciekawił. Miałam dość stereotypowe spojrzenie — ot, kolejna powieść bazująca i czerpiąca z utartych schematów. Ale lubię dawać szansę, przekonywać się na własnej skórze. Więc postanowiłam sięgnąć po „Lśnij, morze Edenu”. O dziwo, wcześniej umknęła mi informacja o liczbie stron. Prawie tysiąc. Fakt, dawno nie zgłębiałam się w tak rozwinięte fabuły, więc zaryzykowałam. I teraz, z perspektywy, ciężko uznać chwile spędzone nad twórczością Ibáñeza za stracone. Pozytywnie mnie zaskoczono, a uwielbiam niespodzianki. Gorąco zachęcam, abyście nie unikali pozycji pozornie będącymi przeciwieństwem Waszej stylistyki.


Często wspominam o okładkach, choć zaniechałam tego procederu. Tym razem zrobię wyjątek. Muszę nadmienić, że została stworzona przez samego autora publikacji. Sporo osób wie, iż jestem miłośniczką przyciągających oko grafik i umiem kupić daną pozycję tylko ze względu na ładną szatę graficzną. A ta? Nie należy do „ładnych”. To raczej złe słowo, kiepsko obrazujące wrażenie estetyczne. „Przyciągająca” — owszem. Interesująco obrazuje fabułę, można skusić się o różne interpretacje. Ja już nad nimi posiedziałam, resztę podobnych przemyśleń pozostawiam Wam. Ten swoisty misz-masz postaci autentycznie oddaje ogrom bohaterów występujących w „Lśnij, morze Edenu”. Nie żartuję!

Pamiętam to nieprzyjemne uczucie, gdy obudziłem się następnego ranka na ziemi, w ubraniu z dnia poprzedniego, ze skórą podrażnioną i swędzącą od morskiej soli i piasku. Wokół wiele osób jeszcze spało — w najdziwniejszych pozycjach. Inni chodzili w tę i z powrotem. Santiago Reina schwytał kraba i pokazywał go teraz grupce dzieci, które piszczały, kiedy groził im długimi szczypcami. Wśród dzieciaków dostrzegłem Sebastiana i Carla, synów państwa Leverkuhnów, a także ciemnoskórą Hinduskę, która bez przerwy się śmiała (w gruncie rzeczy prawie zawsze była roześmiana). Wołali na nią Syra. 

Ibáñez chyba postawił sobie za punkt honoru wymieszane przeróżnych wątków, intensywnie od siebie odbiegających. Trudną sztuką jest połączyć przeciwstawne fragmenty w zgrabną całość, bez uszczerbku dla akcji i inteligencji czytelnika. Pisarz wyszedł obronną ręką, Ta historia to ogromna przygoda — nie nudzi, mimo gabarytów. Napotkałam wielką dozę mistycyzmu, szczególnie pod koniec książki. Wiem, że nie wszyscy przepadają za klimatem ezoteryki, osobiście uważam, iż nadały finałowi ciekawy rys. Ciekawie spiął klamrą elementy układanki, pokazując prawdziwą spójność, mało artystów byłoby w stanie ją osiągnąć.

Narracja bardzo przypadła mi do gustu. Zgrabna, nie spada poniżej konkretnego poziomu. Bohaterowie to duże indywidualności, wraz z rozwinięciem odkrywają swą tożsamość na nowo. Okazuje się, iż można rozwijać osobowość nawet w tak trudnych warunkach, które im się przytrafiły. Psychologiczna głębia łączy siły z wartką akcją. Juan Barbarín, jako postać centralna, wypada bardzo dobrze, a bez względu na skupienie, autor nie ignoruje pozostałych. Osobiście ominął mnie jakikolwiek niedosyt, gdybym ja stworzyła tę książkę, raczej pozostawiłabym ją w identycznym momencie. „Rozcieńczenie” zdarzeń pozwala na delektowanie powieścią. Świetna propozycja jako doświadczanie letnich dni, wręcz wakacyjnych, gdy marzymy o urlopie, a musimy na niego troszkę poczekać.

„Lśnij, morze Edenu” to publikacja specjalna. Czy będzie jeszcze czytana za pięćdziesiąt lat? Nie wiem, ale właśnie tego życzę pisarzowi. Chciałabym, aby egzemplarze dotarły do większego grona osób, aby każdy miał możliwość wyrobienia odpowiedniej opinii. Myślę, że relacje mogą być okrutnie skrajne, jednak zaliczę się do grupy fanów prozy Ibáñeza.

Dharma, mój wielkoduszny brazylijski dobroczyńca, wystrugał dla mnie kule, dzięki którym zacząłem się na nowo uczyć chodzenia. Później zdjął ze mnie miarę i powiedział, że zrobi mi również sztuczną stopę i łydkę. Byłem w tamtym czasie mocno rozedrgany, więc ta oferta sprawiła, że oczy wypełniły mi si łzami. W końcu opuściłem swój fotel nad laguną i jąłem ćwiczyć. Nigdy bym nie przypuszczał, że poruszanie się o kulach jest takie trudne.


AUTOR • ANDRÉS IBÁÑEZ
TYTUŁ • „LŚNIJ, MORZE EDENU”
LICZBA STRON • 816
WYDAWNICTWO • REBIS
ISBN • 978-83-8062-162-6

DZIĘKUJĘ WYDAWNICTWU REBIS ZA UDOSTĘPNIENIE EGZEMPLARZA RECENZYJNEGO.

10 komentarzy:

  1. Skusiłam się na tę powieść, bo opis fabuła przypomina mój ukochany serial "Lost", książka poczeka pewnie do wakacji, ale po Twojej recenzji już cieszę się na jej lekturę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się! Skojarzenie z serialem bardzo trafione. :)

      Usuń
  2. Miałam możliwość, ale się nie skusiłam. To chyba nie do końca mój klimat. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Koniecznie muszę sięgnąć po te powiesc. Uwielbiam takie miksy gatunkowe. Piękna recenzja.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Również lubię „gatunkowe mieszanki”. Wymagają skupienia, ale zazwyczaj bardzo wciągają. :)

      Usuń
  4. Chyba rozumiem Twoje uwielbienie literaturą hiszpańsko-pochodną, ponieważ sama obecnie przeżywam romans z hiszpańskojęzycznymi autorami. Lśnij, morze Edenu jest kolejną pozycją, której wyjdę na spotkanie. I pomimo, że ilość stron odrobinę mnie przytłacza, mam nadzieję, że nie zawiodę się i tak jak Ty, odkryję niesamowity kunszt autora i nieszablonowe pomysły ;)
    http://favouread.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te okresy fascynacji literaturą hiszpańską przychodzą do mnie falami. Lato i zima — najodpowiedniejsze ku temu pory. :)

      Usuń
  5. A mnie ta książka strasznie ciąży. Po kilku miesiącach, w strasznych bólach dobrnęłam do 300 strony. To stylistyczny miszmasz, niezbyt zgrabnie wykonany, który z początku może i wciąga, ale im dalej w las tym trudniej się to czyta. Te ciągnące się w nieskończoność retrospekcje powodują, że wcale nie chce mi się do tej książki wracać. Niestety czuję, że nie dokończę tej pozycji i bardzo tego żałuję, ponieważ ezoteryczne-fantastyczne klimaty bardzo lubię. Nie rozumiem zachwytów nad tym tytułem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sądzę, że wspomniane przez Ciebie retrospekcje mogą być przeszkodą dla wielu osób, bo nie każdy za tym przepada. Szczególnie moja mama zawsze się nimi irytuje. :D Jestem ciekawa, co teraz, po paru miesiącach, pomyślałabym o tej książce. Chyba wkrótce do niej wrócę, zweryfikuję opinię. :)

      Usuń