Leopold Tyrmand, prekursor jazzu w Polsce, odpowiada na pytanie: co to jest jazz!
Książka ta nie ma charakteru ani formy podręcznika, leksykonu lub jakiegokolwiek vademecum w sprawach jazzu. Ma charakter eseju wypełnionego rozważaniami, zawierającego nieco informacji i dużo zupełnie osobistych impresji. Jest pochyleniem się nad problemem. Zagadnienie rozlewa się szeroko, obejmuje obszar ogromny, omywa różne dziedziny współczesnej kultury, wiąże się nierozerwalnie z codziennością — tak jak obyczaj i sztuka przenikają się we współczesności ze zjawiskiem trudnym i socjologicznie mało zbadanym, a zwanym na co dzień życiem rozrywkowym.
Czy książka ta odpowie generalnie na pytanie: co to jest jazz?
Chyba nie, chociaż jej ambicją jest zawarcie i przekazanie czytelnikowi pewnego kompendium. Powstaje jednak zagadnienie, czy w ogóle można na takie pytanie odpowiedzieć.
____________________
Moi bliscy dobrze wiedzą — Leopolda Tyrmanda kocham miłością bezsprzeczną i trochę szaloną. Nie ma znaczenia fakt, że przeczytałam wszystkie jego książki. Z przyjemnością sięgam po nie kolejne razy, odświeżając sobie pamięć. Z wiekiem, jak każdy, zmieniam się, swoje nastawienie, spojrzenie na świat, dlatego nie mogę stwierdzić, iż analizuję identyczne pozycje. One również ulegają przeobrażeniom, razem ze mną. Z tego powodu ucieszyła mnie wieść o wznowieniu „U brzegów jazzu”, czyli publikacji traktującej o jednym z mych ulubionych gatunków muzycznych. Po latach od pierwszego zetknięcia się z tą książką przekonuję: nadal jest znakomita, wciągająca, po, nomen omen, brzegi wypełniona zdaniami podkreślającymi wyjątkowość jazzu, ale z perspektywy miłośnika, nie profesora zasypującego nas fachową terminologią. Chyba właśnie na tym polega fenomen eseju Tyrmanda, na poczuciu zgłębiania w monolog fana, takiego samego, jak ja, tylko lepiej władającego słowem.
Staram się rzadko wspominać o szatach graficznych, w końcu liczy się głównie treść, lecz teraz nagnę zasady. Jestem naprawdę zadowolona z tego nowego wydania, wygląda po prostu ładnie, estetycznie, świetnie nadaje się na prezent. Wystarczy dopisać stosowną dedykację. Tyle z dygresji, którą proszę mi wybaczyć — mała słabość oraz skłonność do obdarowywania wszystkich wokół moimi ulubionymi pozycjami. A duża wartość „U brzegów jazzu” to możliwość dalszej dyskusji w gronie znajomych, analizy, poszerzania wiedzy. Dlatego dobrze zaopatrzyć się w ołówek albo samoprzylepne karteczki, pozaznaczać sobie najciekawsze zdania, a tych znajdziecie cała masa, gwarantuję.
Bujny i burzliwy rozwój nowej muzyki zdeterminowany został z miejsce przez krańcowy eklektyzm, przez odrzucenie jakiegokolwiek programu artystycznego, przez programowy brak zasad. Wszystko było dobre, wszystko mogło się przydać, wszystko ulegało wchłonięciu i natychmiastowej transformacji na szczególną modłę. Szeroki wachlarz wszelakich ingrediencji kulturowych upstrzył to muzyczne działanie bez metody, tę artystyczną teorię bez tezy. Wszystko, co się podobało, znajdowało od razu drogę do tej muzyki, drzwi stały otworem przed każdym wpływem. Życie było naczelnym modelatorem.
Jest to w Nowym Orleanie okres rozkwitu życia społecznego w bardziej północno-amerykańskim stylu: powstają organizacje charytatywne, krzewi się filantropia i klubowość, bogacze zakładają loże masońskie, a robotnicy związki zawodowe. Roi się od konfraterni i kongregacji, rosną polityczne przeciwieństwa, systematyzuje się życie towarzyskie według anglosaskich wzorów.
Jest w tej książce coś czułego, co sprawia, że tak przyjemnie i w pewnym sensie wzruszająco się w nią zgłębia. Autor pięknie pokazał, jak muzyka potrafi łączyć, nawet ludzi mogących pozornie być wrogami. Jeden utwór, wspólna kontemplacja klarnetów, melancholijnych nut… Owszem, mam tutaj na myśli chyba najbardziej znany fragment naszej publikacji, często cytowany, często przytaczany. Jeżeli go nie znacie, to nie będę jeszcze nic zdradzać, bo sami po niego finalnie sięgniecie i sądzę, ż poczujecie się oczarowani wzniosłością zwyczajnej chwili…
Tyrmand mnóstwo miejsca poświęcił przede wszystkim na tło historyczne, w niezwykle interesujący sposób przedstawiając korzenie jazzu: skrępowanie, niewolnictwo, przekazywanie poprzez amatorskie instrumenty swojego bólu, powodowanego różnymi czynnikami, jednak również charakterystycznymi dla każdego człowieka, wbrew barierze czasu. Złość po stracie ukochanej osoby, poczucie beznadziei, samotności… To frapująco pokazane dzieje Ameryki Północnej, jej rozwoju, zwłaszcza społecznego, skupionego na Nowym Orleanie, czyli kolebce jazzu. A wszystko zmieszczono na trochę ponad dwustu stronach — niby niewiele, ale proszę uwierzyć, wynosimy z lektury wyjątkowo dużo. Staje się też przyczyną do dalszych poszukiwań, a taki chyba jest jej motyw, zaciekawienie czytelnika, wzbudzenie w nim fascynacji. A to autorowi zawsze wychodziło świetnie.
Po „U brzegów jazzu” zdecydowanie warto sięgnąć, nawet w sytuacji, gdy niespecjalnie szalejemy za jazzem właśnie. Jednak ta książka, esej, po prostu czaruje przepiękną stylistyką, profesjonalnym podejściem do tematyki. Tyrmand znakomicie wszedł w rolę przewodnika po świecie muzyki, przedstawiając najważniejsze kwestie sprawiające, iż pewne utwory mogą zupełnie zawładnąć sercem i duszą. Tak, to pozycja, do której miło wracać — za każdym razem odkryjemy coś aktualnego, mimo upływu czasu, jakbyśmy siedzieli tuż obok Lopka, z pasją opowiadającego o swoim wielkim hobby.
AUTOR • LEOPOLD TYRMAND
TYTUŁ • „U BRZEGÓW JAZZU”
LICZBA STRON • 234
WYDAWNICTWO • MG
ISBN • 978-83-7779-186-8
EGZEMPLARZ RECENZYJNY UDOSTĘPNIŁ PORTAL NAKANAPIE.PL — DZIĘKUJĘ!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz